Delegacja czyli małe „work&travel”
W niedzielę przed południem wróciłem z 2 tygodniowej delegacji w Bristolu w zachodniej Anglii. Byliśmy z kolegą wdrożyć się w nowy projekt (tragiczny jak się okazało). Była to moja pierwsza delegacja zagraniczna i pierwszy lot samolotem przy okazji.
Nie będę tutaj dokładnie streszczał całego wyjazdu. Skupię się tylko na kilku elementach.
Po pierwsze wyjazd taki jak mój czyli wprowadzenie w projekt i poznanie klienta jest bardzo męczący. Mimo wszystko przed te 2 tygodnie chodzi się na 8h dziennie do pracy. A że jest to coś w co się dopiero wdrażamy to przez te 8h praktycznie non stop jest się bombardowanym wiedzą o projekcie i wymaganiami. Trochę tak jakby przez 2 tygodnie codziennie mieć 8h ciąg wykładów na uczelni. Tylko wszystkie o tym samym ;). Dodatkowo w tym przypadku były to spotkania w języku angielskim. Którym przed wyjazdem aktywnie posługiwałem się słabo, ze zrozumieniem mowy też było przeciętnie. To powodowało, że spory kawałek mózgu był dodatkowo obciążony skupieniem się na samym przetwarzaniu mowy. Więc jeśli o tą część delegacji chodzi to było to bardzo męczące i każdego dnia wracaliśmy wyprani umysłowo.
Jednak z drugiej strony taką delegację, jeśli jest do w miarę ciekawego i nowego dla nas miejsca, można spokojnie potraktować jako bardzo krótki wyjazd „work&travel”. Tym bardziej, że firma musi dać pieniądze na pokrycie podstawowych potrzeb więc jeśli się nie je w drogich restauracjach to żyje się tam „za darmo” tzn. nie wydając swoich pieniędzy (kanapek z Tesco będę miał dosyć do końca życia).
W końcu praca nie trwa cały dzień. Tak samo weekend jest niepracujący. Dlatego jest też czas wyjść na miasto, pooglądać, trochę się pobawić nawet. Przykładowo zdjęcie rozpoczynające wpis zrobiłem właśnie w trakcie tej delegacji w weekend w Bristolu. Opcja ze zwiedzaniem i ogólnym poznawaniem miasta dodatkowo pozwala trochę się rozluźnić po pracy, która jak mówiłem jest jednak męcząca umysłowo. Jeżeli się wszystko dobrze zaplanuje i jedzie się z ludźmi, z którymi można się gdzieś ruszyć to spokojnie taki wyjazd można potraktować jako pół-wakacje.
Trzecia sprawa to w moim przypadku było poćwiczenie języka. Przez te 2 tygodnie poczułem, że dużo bardziej się go nauczyłem niż przez 10+ lat szkoły. Coś co jeszcze miesiąc temu – swobodny udział w rozmowie „o niczym” – było dla mnie nie do wyobrażenia tam się w końcu udawało. Także mogę też ten wyjazd potraktować jako taką darmową szkołę językową. Bardzo, bardzo intensywną :D
Moja opinia po pierwszym razie jest więc taka, że delegacja zagraniczna jest dobrą opcją, żeby za darmo zobaczyć nowe miejsca. Jednak czy z chęcią będę leciał w kolejną? Raczej nie, chyba, że będzie do nowego, zupełnie innego miejsca. Jednak jeżeli ktoś jeszcze nie był, a w jego zespole jest taka opcja („kto chce jechać do klienta?”) to wg mnie warto spróbować i zobaczyć jak to jest jeździć „w interesach”.
Sam projekt, w który się wdrażaliśmy jest tak zły, że spokojnie mogę mu poświęcić kilkanaście obszernych wpisów dlatego bardzo możliwe, że co jakiś czas przewinie się on przez bloga ;)
Fajnie, że opisujesz takie luźne klimaty delegacyjne, ale czekam na mięcho czyli dlaczego uważasz projekt za zły